Singapur

Nie siadaj na krawężnikach! Nie jedz durianów na ulicy! Nie żuj gum! Nie śmieć! Nie przytulaj się! Te i sporo innych zakazów znaleźć można na tablicy informacyjnej umieszczonej przed wjazdem do Singapuru. Dyscypliny pilnują tu surowe kary, zaczynają się od wysokich mandatów, przez chlostę, a kończą na karze śmierci.
Jak tu nie czuć obawy przed wjazdem do tej strefy, zwanej miastem przyszłości? Szczególnie, że na granicy spędziliśmy ponad 4 godziny… Cudownie jest mieszkać w przestrzeni, gdzie swobodnie można wjechać do sąsiedniego państwa.
Po niezbyt pozytywnym pierwszym wrażeniu miasto zaskoczyło nas ilością zieleni jaka się w nim mieści. W każdym momencie w zasięgu wzroku znajduje się jakiś park, kawałek trawnika, albo chociaż obficie kwitnący żywopłot. Ulice są czyste, czasem nawet sterylne, a ‎w wielu ich miejscach można znaleźć opuszczony żółty rower.
Zrobiliśmy długi spacer przez różne części metropolii. Obeszliśmy Little India, dystrykt miejski, handlową aleje Orchard, Chinatown i przytłaczającą dzielnicę biznesową. Wycieczkę zakończyliśmy w futurystycznym ogrodzie Garden by the Bay. Słynie od z dziwnych tworów jakimi są ‎superdrzewa. Wertykalne ogrody, których budowa umożliwia gromadzenie wody deszczowej i samonawadnianie zasadzonych w nich roślin.
Miasto zrobiło na nas niesamowite wrażenie. Zmęczyło nas, zdenerwowało, ale też zachwyciło. ‎Nie wiem, czy umiałabym żyć w takim kompleksie, ale na chwilę okazał się kolejną azjatycką ciekawostką 🙂

Dodaj komentarz