Borneo słynie z niesamowicie bogatej fauny i flory, które udostępnione są w kilkunastu parkach narodowych rozsianych po całej wyspie. Długo zastanawialiśmy się, które z tych niezwykłych miejsc odwiedzić. Część została wykreślona ze względu na budżet, kilka odrzuciliśmy, bo dojazd tam zająłby wieki, a pozostałe placówki przypominały nam rodzime miejsca widziane w Polsce. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na spływ najdłuższą rzeką wyspy – Rajang. Celem miała być mała miejscowość Belaga, ale po kolei…
Najpierw noc w autobusie, który dowiózł nas do Sibu. Dotarliśmy tam około piątej rano i byliśmy świadkami porannych rytuałów. Opalony chińczyk z gołym torsem mozolnie targał na plecach kartonowe pudła i ustawiał je na kei. Dworcowi sklepikarze starannie rozstawiali swoje kramiki, a zaspani podróżni drzemali gdzieś w kątach poczekalni. Wszystko trwało w pozornym bezruchu do momentu otwarcia kas biletowych. Potem długa kolejka, straszny gwar, wreszcie pakowanie ludzi i bagażu do kursujacych po rzece promów.
Przystanek pierwszy – Kapit. Do tej pory podróż mijała bardzo sprawnie, wciśnięci w dziwne stateczki drzemaliśmy prawie całą drogę. Miasteczko okazało się gwarnym miejscem zapełnionym handlem w każdej postaci. Hale targowe i mniej uczęszczane uliczki pękały od mnóstwa owoców, warzyw, mięsa, ryb, a nawet jeszcze żywych zwierzaków. Mieszkańcy byli bardzo poruszeni wizytą białych turystów, bo czuliśmy na sobie wiele ciekawskich spojrzeń. Spędziliśmy tam ponad dwie godziny i ruszyliśmy dalej.
Kolejny etap spływu okazał się nieziemsko męczący. Cały rejs trwał ponad sześć godzin i urozmaicony był setką przystanków. Odstępy między nimi były bardzo różne, czasami godzinne, a czasami minutowe. Podróżni mieli prawo wysiąść przy dowolnym longhousie i zabrać ze sobą wszystko, co zakupili na wspomnianym rynku. A nasze nogi przez cały czas były wcisnięte w te tragicznie małe odstępy między siedzeniami. Ten stateczek projektowany był zdecydowanie dla mniejszych ludzi, jeśli w ogóle można tu mówić o jakimś projekcie…
Czym się okazała Belaga? Wioska jak setki innych. Nic specjalnego. Kilka murowanych domów, reszta to typowe dla tego regionu długie domy, jakiś pomost że zwyczajnymi drewnianymi łupinkami, prowizoryczna stacja benzynowa i boisko do badmintona. A ludzie? Też tacy jak wszędzie. Sklepikarze, jakiś miejscowy biznesmen robiący pieniądze na turystach, dziadek bez zębów i miejscowe pijaczki.
Kolejnego dnia wybraliśmy się na spacer do opuszczonej wioski. Szło się długo po błocie, zarwanych mostkach i kniejach. Zero zapierających dech w piersiach widoków. Opuszczona wioska to kilka drewnianych domów pośrodku lasu. Gdzieś wisiała jakaś stara koszulka, a wszędzie warlały się śmieci. Nagle ciszę przerwało rozpaczliwe miauczenie i spod jednej z chałup wybiegł wychudzony kot. Oddaliśmy mu wszystko co mieliśmy, czyli kokosowe ciasteczka o smaku karmy dla chomików. Kocina doprowadziła nas do granic dawnego osiedla i tam się zatrzymała. Widocznie wioska nie była całkiem opuszczona… z rozdartymi sercami poszliśmy swoją drogą.
Stopa do najbliższego miasta łapaliśmy długo. Wszyscy się zatrzymywali i mówili, że nie damy rady. 5 godzin później siedzieliśmy na dworcu w Bintulu i szukaliśmy nocnego autobusu do Kuching. Mieliśmy szczęście, raz zabrał nas policjant, a drugi raz pan elektryk z miejscowej ‘Energi’. Kolejna noc w autobusie była fatalna. Kierowca pędził i auto wyskakiwało na wszystkich wertepach, a było ich sporo. umęczeni, brudni i nieprzytomni dotarliśmy do Kuching.
Czy było warto? Tak. Bez rekompensaty w postaci pięknych widoków, czy niesamowitych przeżyć. Chyba wreszcie odeszliśmy od wycieczki, a zbliżyliśmy się do podróży. A może nie…